W ostatnim numerze "Gazety Polskiej" /nr 7(864), 17,02.2010/ ukazał się artykuł Doroty Kani i Macieja Marosza "Żakowski i nowozelandzkie masło". Jest to publikacja zaiste kuriozalna. Równie wielka jak jej rozmiar /ponad półtorej kolumny/ jest ilość manipulacji dziennikarskich w niej zawartych. Można by nimi obdzielić kilka numerów pisma.
Muszę tu zaznaczyć, że NIE jestem zwolenniczką redaktora Żakowskiego. Jego poglądy różnią sie od moich w każdej możliwej kwestii. Uważam, iż należy go potępić za wybielanie generała Jaruzelskiego i walkę z lustracją. Artykuł w "Gazecie Polskiej" dotyczy jednak biografii Żakowskiego, a w szczególności jego postępowania w latach 70-tych i 80-tych, gdy był on, między innymi, dziennikarzem "drugiego obiegu". Celem tej publikacji jest wyraźnie "obsmarowanie" Żakowskiego, znalezienie na niego "haków" i obrzucenie go błotem.
Autorzy przeglądają niezwykle drobiazgowo teczkę Żakowskiego, dokumenty dotyczace jego służby wojskowej, wyjazdów zagranicznych, kontaktów z SB, a także to, co napisał on w PRL. Problem polega na tym, że nie udało się znaleźć niczego naprawdę kompromitującego. Owszem z dokumentów SB wynika, iż rozważała ona zwerbowanie Żakowskiego jako tajnego współpracownika, ale nic nie świadczy o tym, że jej się to udało. Przytaczane są fragmenty rozmów z funkcjonariuszami, lecz niewiele z nich wynika. Trzeba tu przypomnieć, że każdy starajacy sie w PRL o paszport musiał kontaktować się z SB, bo to właśnie ona je przydzielała. Kania i Marosz udają, że o tym nie wiedzą i starają się przedstawić te fakty jako jakąś straszną przewinę bohatera ich artykułu.
Następnie omawiają oni publikacje prasowe Żakowskiego z lat 80-tych, wyławiając z nich fragmenty przychylne władzy komunistycznej. Stąd wzięło się tytułowe "nowozelandzkie masło". Chodziło tu o zdanie "Kryzys żywnościowy trwa, ale płyną już statki z nowozelandzkim masłem." Autorzy znowu "zapominają", że w Polsce pod rzadami komunistów obowiązywała cenzura. Aby publikacja mogła się ukazać, trzeba było jakoś zaspokoić cenzora. Tego typu bzdety służyły właśnie do tego i miały odwracać uwagę od właściwej wymowy tekstu. Wszyscy dziennikarze musieli iść na takie kompromisy. Żakowski nie był wcale gorszy od innych.
Szczytem wszystkiego jest ostatni akapit omawianego tekstu. Postawiono w nim zarzut, iż w roku 1983 Żakowski napisał bardzo pochlebną recenzję książki Andrzeja Szczypiorskiego "Msza za miasto Arras" /podtekst wg. autorów ma być oczywisty - ubek chwali ubeka/. To prawda, że Szczypiorski był ubecką szują, lecz ta właśnie jego książka jest jedną z nalepszych powieści napisanych w okresie PRL. Sama napisałabym entuzjastyczną opinię.
Uważam, że omówiony wyżej artykuł jest szkodliwy. Manipuluje faktami i opiniami, odwracając tylko uwagę od tych aspektów działalności redaktora Żakowskiego, które rzeczywiście zasługują na krytykę. Ten tekst stosuje chwyty rodem z "Trybuny Ludu", czy też "Żołnierza Wolności". Szanujący się dziennikarze nie powinni iść tą drogą.